Ogród szpitalny
Haraedo

Join the forum, it's quick and easy

Haraedo
Haraedo
Czy chcesz zareagować na tę wiadomość? Zarejestruj się na forum za pomocą kilku kliknięć lub zaloguj się, aby kontynuować.

Haraedo

Sro 26 Lip - 22:06
Ogród szpitalny


Przestronne miejsce na tyłach obiektu szpitalnego, które łączy w sobie bujną roślinność wraz z surowością geometrycznych ławek i przeróżnych ozdobnych instalacji. Idealne, aby przebywający w placówce pacjent mógł zaczerpnąć od czasu do czasu trochę świeżego powietrza czy też wybrać się razem z odwiedzającą go osobą na spacer urokliwymi, zadbanymi ścieżkami. Ogród chroniony jest na tyle, by nikt niechciany z zewnątrz nie wtargnął na jego obszar, ale także wystarczająco dyskretnie, żeby istniała możliwość zagarnięcia dla siebie choć trochę swobody, odpoczęcia od sterylnych ścian samego szpitala. W kilku miejscach znajdują się specjalnie wydzielone obszary, na terenie których można zapalić papierosa (i to bez żadnych konsekwencji! No chyba że akurat zabronił tego lekarz).

Haraedo
Ejiri Carei

Nie 22 Paź - 0:29
| 17 października

Łagodny uśmiech kołysał się w kącikach oczu, opływał kawową czerń źrenic i osiadał ze spokojem na wargach, jak muśnięcie pocałunku. Znikał, gdy tylko uwaga umykała ku mijanym obiektom, chowając i przyczynę ulotności wrażenia, które skupiało na sobie uważne, pełne rezerwy spojrzenie dymnej czerni i zmęczenie chorobliwie mrużących się powiek. Nienachalne, a mimo to wiążące ukradkową uwagę, jak niezawiązany pakt. Bez imienia, bez słów, chwytając ledwie szczegóły pochylonej sylwetki, zrywając iskry bólu, tak prędko jak dostrzeżone, równie szybko ukryte. Nieznane, ubrane tajemnicą, która stała z boku bez ruchu, zajęta przecież własną historią konsekwencji, co zatrzymywały się jakoś ostro na niewygodnym braku. Dokładnie odmierzający się bólem od kolana w dół. To widziała, a może myśl dopowiadała, nim palce zagrały melodię ołówków, gdy siadała do zleconego zadania, cąłkowicie skupiając się na słuchanej historii, na skrawkach łapanych w opuszkę grafitu, przeciągając linie wspomnień wzdłuż bielącej się przestrzeni kolejnych kartek. Uprzejmość wydawało się, kierowała drgnieniem gestu za każdym razem, gdy Carei przekraczała znajomy już ciasnotą korytarz szpitala. Niejasno, wodziły ją pokuszeniem ciemnych i brudnych zakamarków wypartych wspomnień. Te sprawiały, że sztywność wgryzała się w smukły kark, kołatała się lodowa klatką, w której obijał się trzepot uwięzionego serca.
Rozdawała ciepłą uprzejmość, powtarzając przyczynę swojej obecności na oddziale z tą samą cierpliwością co pozostawiając za sobą zaciekawione spojrzenia pielęgniarek. Carei przychodziła przecież - do pracy, realizując jedno z kierunkowych zleceń jakie otrzymała, a której źródłem było popełnione przestępstwo. I nierozwiązana zbrodnia. Osobista misja, której podjęła się niemal rozpaczliwie, niby zadośćuczynienia dla ran przeszłości. Niezręcznie ujętej... zemsty.
Portret, który rysowała, z każdym spotkaniem nabierał kształtów. I wiedziała doskonale, że nie mógł być człowiekiem, bo i przerażenie kobiety, której w normalnych warunkach nikt by  nie uwierzył, naznaczono ramami śledztwa. Z cierpliwością słuchacza, chwytała szczegóły, które starsza już kobieta, z drżącym przejęciem opisywała. Detalom brakowało śladów wymyślonego kłamstwa, a wersja prowadziła ścieżką do zrozumienia, co spotkało rzeczywiście jej córkę. Losem, przejmowała się z wrażliwością, zajmując myśli - medium, gdy funkcjonariusz - jak wiedziała - Tsunami, robił przerwy w prowadzonym wywiadzie. A wszystko o czym słuchała, stanowiło specyficzne tło, które dawało szansę na dotarcie do odbicia twarzy sprawcy, który miał się śnić świadkom po nocach.
Skończyli a dziś, akurat, gdy smukłość paliczków cierpła od ilości grafitowych smug, rozmazanych na wytartych chusteczkach, i na samej skórze, tworząc nie tak naganny wzór. Odłożyła jeden z kolejnych szkiców, którym zajął się przesłuchujący świadka wojskowy. Odetchnęła przez nos, rozluźniając palce, czując jak krążenie rozchodzi się łaskoczącym mrowieniem. Dopiero z zaskoczeniem przyjmując, że ciche, towarzyszące jej od dłuższego czasu mruczenie, to głos odkrytego transportera, w której siedział skulony kot, reagujący na głos kobiety niejakim zrozumieniem. Należeć musiał do zaginionej córki, o której staruszka opowiadała. Z pewnym rozczuleniem patrzyła, jak kociak zostaje wyciągnięty z klatki, by drżąc poddać się pomarszczonym dłoniom. I dokładnie w momencie, gdy bure futerko zalśniło nastroszone, a wojskowy zniknął z prywatnej sali, otwarta rama okna zakołysała się, wpuszczając jesienny chłód. Kotka, jak na sygnał, zerwała się zwinne, pokonując dzielącą ją od okna odległość w dwóch susach, po czym na dwie sekundy, równe dokładnie dwóm uderzeniom serca artystki, wyskoczyła.
Carei zerwała się niemal tak spiesznie, jak zwierzak. Najpierw wdrapała się na brzeg łóżka, wcześniej, podciągając brzeg półdługiej spódnicy, by przestrzeń ogrodu dała jej obraz podpowiedzi, gdzie podziała się uciekinierka.
- Znajdź ją dziecino, znajdź Shanu, ona nie może tam zostać.
Nie wiedzieć czemu, w dłoni pozostawiła tylko uchwycony w biegu ołówek, by przemknąć korytarzem i z podpowiedzią jednego z gości, wybiec na półpustą już ścieżkę ogrodu. Nie tak łatwo było odnaleźć drobny, chociaż puchaty kształt, który mignął jej dosłownie raz, pociągając kroki w mniej uczęszczaną stronę. Ławki były w tym miejscu starsze, a ilość drzew i rosnących bardziej dziko krzewów, wyraźnie zapomniana.  Gdzieś pomiędzy ścieżką, a zarośniętym drewnem ławki, pojawiło się krótkie, płaczliwe wołanie kota. Musiała zwolnić kroku, stawiać je bardziej miękko, spokojniej równając  oddech, przerzucając na plecy nieco potargany warkocz, by móc pochylić się przy brzegu ławki - Spokojnie, maleńka - po raz pierwszy odezwała się, tocząc między krótką frazę ciepło, którym nie raz przekonywała do siebie Jiro. Właściwie, nawet obu Jiro. Tymczasem, puchata mordka, wychyliła się niepewnie z naturalnej kryjówki, nie dając się jednak zbliżyć, by choćby z obecnej pozycji, mogła sięgnąć miękkości futra - Naprawdę chcesz, żebym się tam wczołgała?... - kontynuowała łagodnie, chcąc przyzwyczaić stworzonko do jej obecności. Odetchnęła, podwijając materiał spódnicy pod kolana, by opaść na ziemię. Obróciła w dłoni ołówek, który zbyt mocno zaciskała i oparła o nadpróchniałą ramę. Nadgryziona czasem ławka, zdawała się jęknąć cicho, gdy Carei zaparła się jedną ręką, by ciało pochylić niżej, ku ziemi, a głowę wsunęła między żebra siedziska. Warkocz opadł na ramię, potem czarne nici zmiotły zamaszyście kurz zalegający pod i przy ławce, hacząc wstążką o wystający fragment nadkruszonego drewna.
Dłoń opadła na ziemię tuż obok końcówki warkocza, dopiero wtedy, próbując wycofać się z pułapki, dostrzegła - że nie była sama. I wcale nie chodziło o nurkującego gdzieś w głąb kryjówki kota.
- Och - jako jedyne wydobyło się z warg, gdy niezręcznie i ze spłoszoną gracją próbowała podnieść się, uderzając głową o deski aktualnego, bo ławkowego - sklepienia. Z wysiłku wypuściła z palców ołówek, który poturlał się niemal pod nogi nieznajomego.

| strój bez kolczyków + splecione w luźny warkocz włosy, zakończone niebieską wstążką

@Arihyoshi Hotaru


Ogród szpitalny 074f39fd9f83bce775651fa5ead9bce4

Blood beneath the snow
Ejiri Carei

Arihyoshi Hotaru ubóstwia ten post.

Arihyoshi Hotaru

Czw 7 Gru - 17:17
Jak misternie wykonane blaszane płytki uformowane w marsowe oblicze przywodzące na myśl ludzką twarz; twarz w rzeczywistości będącą doskonale odwzorowaną repliką androida o człowieczej aparycji. Tym się wydawał, bo w ostatnich miesiącach wyraz mimiki się nie zmienił - ani gdy usłyszał diagnozę i później gdy siadał na brzegu oślepiająco białej pościeli wiedząc co za moment go czeka, ani kiedy maska z tlenem zakrywała zaciśnięte wargi; gdy sufit wirował nad głową w akompaniamencie pikania aparatury; podczas wizyt Reiko i wtedy, kiedy obcasy wynajętej opiekunki wystukiwały rytm na szpitalnych kafelkach. Nie zmienił się podczas werdyktu o kolejnym zabiegu i gdy rzeczywistość skonfrontowała go z nadciągającą męczarnią. Barki wciąż trzymał wyprostowane, po wojskowemu, choć wielokrotnie drżały pod naporem rehabilitacyjnych ćwiczeń. Promieniowanie ciągnące się od kikuta, przez udo, aż po biodro powinno wykrzywić usta w grymasie choćby tłumionego cierpienia, ale jemu jedynie źrenice zasnuwały się mgłą, ciemniały w głębinach niezmąconej czerni. Czasami, jak dzisiaj, przy mocniejszym targnięciu bólu, tylko mocniej zwierały się szczęki. Zwykle zasłaniał się jednorazowymi maseczkami - na polecenie Reiko i jej wiecznych przypomnień, że przynajmniej dzięki temu wyglądał mniej wrogo, wściekle. Tym razem opuścił ją jednak pod brodę nie ze względu na buntowniczą naturę. Chodziło o lepszą cyrkulację powietrza; wciąganie chłodnego tlenu przez zamknięte w wysiłku zęby. Musiał głęboko oddychać, nawet ceną niechętnych, niemal lękliwych spojrzeń pielęgniarek. Bo czuł się zmęczony dwugodzinnymi przemarszami w jedną i drugą stronę; wyczerpywała go nie tyle fizyczna praca nad powrotem do sprawności, co asekuracja młodego fizjoterapeuty, jego silne, neutralne ramiona stale będące gdzieś obok, gotowe, aby złapać go, gdyby stracił równowagę lub potknął się na mechanicznych zastawkach i trzeszczących zespoleniach.
Minie jakiś czas - obiecywał obojętnie chłopak w bladoniebieskim uniformie, wciąż ze smukłą, wypielęgnowaną ręką na granicy spojrzenia. I będzie pan jak nowy. To była dobra wizja; sam fakt, że implanty się przyjęły ocieplał przyszłościowe perspektywy, choć nie obyło się bez rozdrażnionych pomruków.
Całą swoją nieludzką cierpliwość ładował w nocne wybuchy płaczu Yuudaia, w czułość, którą tłumił agresję frustracji wobec milczenia Karaia, jego koślawych zerknięć i neurotycznych tików. Starał się nie przeklinać na kolejną uwagę wychowawczyni recytującą mu do telefonu, że Jun wywołała bójkę. Pięciolatka, która powinna sięgać po pluszowe zabawki i blondwłose lalki w zamian zaczepiała się o ubrania przedszkolaków, żeby wdać się z nimi w bezsensowną szarpaninę. Pięciolatka, która sprawiała problemy na podłożu interpersonalnym, a on nie miał pojęcia jak temu zaradzić. Każdy objaw zdenerwowania tłumił mimo tego w zalążku; przydeptywał butem jak niedopałek papierosa, choć płuca płonęły już od nadmiaru trującego dymu. Wszystko to, co w sobie kumulował, dawało ujście w szpitalu. Dostrzegał w reakcji spojrzenie pracownika medycznego, jego równie słabnącą tolerancję wobec pacjentów. Obydwoje byli na granicy, obydwoje mieli dość i obydwoje zdawali sobie sprawę, że nie miało to żadnego znaczenia - tak czy inaczej następnego dnia wstaną i odhaczą tę samą listę obowiązków, zagęszczając opary bezbronnego gniewu pod podeszwą. Może właśnie ta obopólna, codzienna walka o brak gwałtowniejszych odzewów pozwoliła im przetrwać kolejne zajęcia.
- Do zobaczenia.
Głos młodego poniósł się przez korytarz, nie otrzymując odpowiedzi. Tylko głowa o ciemnych, poskręcanych kosmykach lekko przytaknęła; nieważne czy fizjoterapeuta to dostrzegł, czy odwrócił się już na pięcie, przypinając podopiecznemu plakietkę nieznośnego ponuraka. Dla Arihyoshiego głównym zadaniem było teraz dotarcie do windy, przebrnięcie przez meandry korytarzy, wydostanie się z budynku - wszystko cholernie wolno, przy pomocy kuli, od której drętwiało mu coś w mózgu; nie chciał już słuchać jej rytmicznego uderzania o panele, ani postępującego po tym cichego zgrzytu metalu. Każdy z tych odgłosów, dopełniony zapachem silnych środków czyszczących, przypominał mu o wieczorze wybudzenia. Jak na rauszu przyswajał informacje. Zoperowaliśmy cię - jedna. Przywieźli tylko ciebie, druga. Gdzie był Sadamitsu? Co dokładnie zadziało się podczas misji? Na krawędzi pamięci balansowały rozmyte wspomnienia; świetlisty błysk, jak światło reflektorów oślepiające w mroczną noc, był ostatnim. Później już tylko stopniowo przyzwyczajał się do splątanych kłębków kabli, do czasu odmierzanego wymienianymi ze stojaka workami z lekarstwem, którego nazwy nie potrzebował znać. Jak przy perfekcyjnym systemie działał pod dyktando lekarzy. Podawał nadgarstek, by założyli wenflon; odkrywał pościel, by zbadali gojącą się ranę. Wpierw nawet nie zerkał na ucięty fragment, z biegiem tygodni zahaczał martwą czernią tęczówki w miejsce będące dowodem kalectwa. Potrzebował miesięcy, aby nie brzydzić się dotyku w tej sferze; tysięcy godzin spędzonych nad uspokajaniem się, że przeszłości nie cofnie. Konsekwencje sporo kosztowały i nie był jedynym, który wciąż spłacał kredyt.
Zdawało się zresztą, że odbębnienie najpotrzebniejszych faz, dzięki którym dobrnie do ponownej sprawności, było jego jedynym priorytetem. Spieszył się nawet teraz, gdy wokół szumiało od październikowego wiatru, jakby prędkością stawianych kroków był w stanie przyspieszyć nie tylko przejście trasy, ale też czas, który dzielił go do ponownej aktywności w służbie.
Pod prawym ramieniem ignorował wbijający się plastik kuli (od stałego nacisku nabawił się uciążliwego siniaka); lewą ręką sięgnął do jesiennej kurtki, szukając w jej kieszeni telefonu komórkowego. Zdążył raptem musnąć opuszką lodowatą obudowę, kiedy dłoń zamarła w połowie czynności. Może chodziło o żołnierskie spaczenie albo przez ostatnią stagnację i stałą bieganinę między domem a szpitalem stał się przewrażliwiony, jednak odgłos cichego głosu, potulnego w swej łagodności, podniósł jego czujność o kilka znaczących punktów.
Nie miało to związku z wybuchami i niebezpieczną wibracją mięśni na konfrontację z demonem o niewinnej fizjognomii. Chodziło o ten konkretny ton; mieszaninę używaną przez matki bojące się spłoszyć stojące nad przepaścią trzyletnie dziecko, przez policyjnych negocjatorów potrafiących podrobić swoje intencje tak, by brzmiały jak najszlachetniej, byle tylko szaleniec z palną bronią w dłoni nabrał ufności i zrezygnował z przyciskania lufy do skroni niewinnego zakładnika.
Źródła nie musiał zresztą szukać zbyt długo; kwiecista spódnica wyłamywała się na dość monochromatycznym plenerze ogrodu. Nie przyglądał się jednak odsłoniętej bladości nogi, ani załamaniom na wzorzystym materiale. Wiedziony męskim poczuciem taktu powiódł dalej, rejestrując długi warkocz, opuszczony częściowo na bark, częściowo na ziemię. Rozchylał już wargi, ale pytanie zamknęło się w gardle rozepchanym w wielkości głazem. Huk uderzającej w deski potylicy i ciche syknięcie (kota?) wywołało w nim ambiwalentną reakcję. Jednocześnie spiął się jak ktoś kto pragnie uciec ze zdarzenia i przechylił naprzód sprawiając wrażenie człowieka, który pragnął dostać się na miejsce katastrofy jak najszybciej. Dwie sprzeczne emocje ostatecznie szarpnęły nim od środka, ale ostatecznie wygrała w jakiś pokrętny sposób dżentelmeńska iskra. Pochylił się, dość niezgrabnie, ku ziemi. Dłonią, którą przed momentem łowił urządzenie z kieszeni kurtki, teraz sięgnął po rysik. Jeszcze prostując plecy chciał podejść bliżej, ale ponowny wściekły odgłos zwierzęcia unieruchomił go w miejscu.
- Wolałbym nie płoszyć kota bardziej - suchość wypowiedzi nie kalibrowała z dziwnym błyskiem w spojrzeniu, w oczach stale śledzących poczynania napotkanej. Zdawał się nie tyle jej przypatrywać co wręcz w nią wgapiać; świdrował nachalnością analityka łączącego pozornie sprzeczne ze sobą punkty. - Ejiri Carei?
Kiedy ostatnim razem się widzieli - tylko raz, nie zamieniwszy ze sobą nawet słowa - miał na sobie dobrze dobrany mundur i zaczesane włosy. W porównaniu do tamtej, szablonowej wręcz w Tsunami, prezencji, brakowało mu obecnie całej żołdackiej aury. Czarne pasma wiły się na skroniach i czole, były za długie i roztrzepane jakby dopiero podniósł się z drzemki; zniknęła gdzieś naturalna dla ćwiczących zbitość mięśni, sylwetka zdawała się chudsza, mizerna. Tylko w ślepiach czaił się cień zbyt wielu obejrzanych walk, niby kurtyna zarzucona na klatkę z niebezpiecznymi, rozsierdzonymi bestiami.
- Powinienem pójść po wsparcie? - Propozycja zdawała się wręcz komiczna, zważywszy na mobilność jaką prezentował. Coś w sposobie w jakim przyglądał się dziewczęcym poczynaniom kazało sądzić, że drzemały w nim pokłady siły kompletnie sprzeczne z tym co reprezentowało ciało.

zoologia (9) - porażka;
ubiór; sportowe obuwie;
@Ejiri Carei

Arihyoshi Hotaru

Ejiri Carei ubóstwia ten post.

Ejiri Carei

Sob 16 Gru - 2:35
Pierwszy raz, gdy przekroczyła próg szpitala, mierzyć się musiała z nagłą mdłością i dreszczem, który zaatakował ciało. Początkowo łączyła to z wonią sterylności i brudem wspomnieniowych skojarzeń, co mgliście zalewały umysł. Ale było też tam coś więcej. Przełamywane dawno schematy o dziwną pewność obecności duszonego zbyt długo gniewu. I obrzydzenia. Oba uczucia kleiły się do skóry, oblepiały płuca z każdym płytkim wdechem, niemal czując na języku zebraną gorycz. Wszystko spychała na bok, bo gnana celem, nie dawała sobie prawa na przystanek, który wypchnąć ją mógł ze ścieżki, zanurzając w niechcianym mroku na nowo. I tylko symboliczne pęknięcia na porcelanie skóry, przebijały się do światła, a chociaż dziwnie niedostrzegane dla widzów, wskazywały o brzydkiej niedoskonałości laleczki, którą tak często oglądano na wystawie. Prawie tak, jakby okłamywała wszystkich. Zwodziła.
Ale pełen drżenia głos starszej kobiety, i opowieść, jaką przelewała na papier z pomocą dłoni artystki, rozmazywała winę, jak woda rozcieńczająca czerwieniejący na pędzelku tusz. Oddawała wtedy pełnię uwagi stawianym kreskom, zapełniającym bielące kartki przygotowanego szkicownika. A każdy kolejny rysunek - nie tylko skupiał na fizjognomii mordercy. Pojawiały się i rany, i słowa z notką na boku, dodawała opisywanym wrażeniom zrozumienia, które umknąć mogły w finalnej konkluzji portretu. A to, smużyło się na dłoniach artystki, cieniem przypadkowego pociągnięcia, chowając się na szczęce przy uchu. I tylko smutek osiadły w zmęczonych oczach starszej kobiety, nie gasł, nawet wtedy, gdy przejętym tonem, wołała uciekającą kocicę. Tylko, to spódnica Carei zafalowała, gdy robiła zwrot, z sekundowym wahaniem, rezygnując dziki pomysł, by wysuną się otwartym oknem i pognać za puchatym ogonem zwierzaka.
Echo lekkich kroków, niosło się za czarnowłosą nietuzinkowa melodią, poruszając sztywne karki pielęgniarek, zrywając kruchy sen chorych i burząc spokój gości, którzy nieśli spojrzenia w ślad za czarnym warkoczem i falującą na końcówce wstążce w kolorze błękitu, który zniknął w drzwiach, prowadzących na dziedziniec. A samej właścicielce, nie brakowało czasu, by odkryć spłoszoną puchatość - Co cię tak wystraszyło, kochanie? - szeptała ciszej, mierząc się z własnym pytaniem i chyląc się pod drewnem zapewne skrzypiącej, przy siadaniu - ławce. Widziała zbyt często, jak koci gatunek wrażliwy był na pękającą zasłonę drugiego świata. Jeśli jednak w szpitalnej sali miał pojawić się duch, pozostawiony na miejscu opiekun - Tsunami, najszybciej mógł dostrzec intruza. Chyba, że sam yurei, zdecydował się podążyć za kotką, dokładnie tak, jak uczyniła to Carei. Plącząca logikę refleksja, zakuła chłodem, potem zakwiliła ciepłem, które uderzyło świadomością o nowej obecności, obcej i nieobcej jednocześnie. Ulotność nieuchwytna trącała rozmazanym obrazem, sennej iskrze, sięgającej dużo dawniej, niż szpitalny korytarz ostatnich dni. Ale ciemność wijących burzę pasm, opadających na czoło jak solne serpentyny i przenikliwość równie czarnych źrenic, wykluczał scenariusz, którym rozkojarzony umysł właśnie ją karmił. Niezależnie od konkluzji, kotka pozostawała czujnie skulona, oporna na łagodność wołania, jak gdyby gdzieś za plecami artystki, naprawdę czaiło się źródło niebezpieczeństwa. Wciąż nastroszona sierść sygnalizowała gotowość nawet do ataku, a klitka pod nieszczęsną ławką stanowiła ostatni bastion obrony.
- To nie ty ją płoszysz - prędkość odpowiedzi, usprawiedliwienia raczej, nie spodziewała się usłyszeć uwolnionych na głos. Bo chociaż logicznym byłoby szukania winowajcy w obcym, to artystka nie poczuwała się do podobnej oceny. Zapominając nawet o tym, że nie powinna była przeskakiwać z konwenansów, na bezpośredniość z lekkością akrobaty na wysokościach. Iskra, z którą zmierzyła, gdy wysunęła głowę spod ławki, a dostrzegła w nie-znajomym? miała w sobie coś przyjemnie łaskoczącego. Przeciągnęła ostrożnie dłonią po włosach w miejscu, gdzie pulsował ból uderzenia. I palce, wplecione delikatnie w warkocz, zamarły, gdy przenikliwość męskiego wzroku, spójna powaga, siła tląca się - uwięziła jej własny, spłoszony nieco bardziej, gdy padło jej imię - Tak? - zamrugała, wybudzając z nieporuszenia, przesuwając się na kolanach i zdzierając lekko zaczerwienioną skórę - to znaczy, tak... słucham? - i to był moment, w którym zgarnęło ją zaklęcie, bo sama wpatrywała się tak intensywnie, mierząc się z nie tak daleka, czy była w stanie zajrzeć za tarczę oczu, w których błysnęło jej coś, za czym ciekawość, jak nowym natchnieniem, chciała podążyć. Dopiero ciepło palących policzków (na pewno wywołanego wysiłkiem), załaskotało świadomość i pochyliło głowę, na własne kolana, albo co najmniej jedno, to nieskromnie nieosłonięte podwiniętą kwieciście spódnicą. Wolną dłoń, do tej pory zatrzymaną wyżej na udzie, zsunęła gwałtownie niżej. Fakt, że znajdowała się wciąż na ziemi, nie dodawał jej raczej powagi - Przepraszam, ale... chyba nie dane było mi poznać Cię? Pana - kończyła już mniej nerwowo, może niezręcznie unosząc kąciki ust, gotowe do łagodnego uśmiechu, który śmielej osiadł na słowach i dotarł kawowej czerni tęczówek. Akurat, gdy padły kolejne wyrazy.
- Obawiam się, że to misja bardzo wymagająca indywidualnego podejścia - westchnęła cicho, zatrzymując niepewny uśmiech, raz jeszcze pochylając się, by odnaleźć wzrokiem kociaka, który tym razem, czujnie, chociaż z zainteresowaniem (a nie strachem) obserwował nietypową dla okoliczności, dwójkę ludzi. Nieco zdezorientowana, wróciła uwagą do wojskowego akurat, gdy zarejestrowała w palcach zgubiony? rysik, wyjątkowo silnie, jak soczewka skupiająca wzbudzoną czujność - wystraszyła się czegoś, nie kogoś - doprecyzowała, jakby właśnie przypomniała sobie pierwsze, wypowiedziane do czarnowłosego słowa -  tam... - przekręciła głowę w bok, pozwalając jednocześnie, by wstążka zsunęła się całkiem z końcówki trzymanego między opuszkami warkocza, rozluźniając go. Błękit opadł miękko na podwinięty brzeg kwiecistej spódnicy, a potem potoczyła się pod drewno ławki, rozwijając splot gładką ścieżką tym samym, wywołując nagłe, bo kocie - zainteresowanie. Ejiri odnalazła odległą stronę dziedzińca i uchylone winowajczo okno - jest jej właścicielka. Obiecałam... ją znaleźć - zamarła, oscylując skupieniem odważniej - na męskim ręku. Mimowolnie sięgnęła ku artystycznej szczegółowości, śledząc ścieżkę idącą czernią materiału wyżej, do ramienia, do osłoniętej połą kurtki szyję i w końcu przez wyraźną linię szczęki, osiadając na krzywiźnie poruszanych warg, lokując wyżej znowu - może łamiąc bezczelnie własną otoczkę niewinności - do oczu, tak łatwo wołały ją ku sobie - artefakt w dłoni się tu nie przyda. Tak myślę - rozluźniała powoli niezręczność, umykała przeskokom weny i kołyszącą się między nimi, jak odbijane cierpliwie echo - nieoczekiwanego zainteresowania. Także tego kociego, gdy smukła łapka wysunęła się z kryjówki, trącając rozciągnięty na pyle, wstążkowy błękit.

@Arihyoshi Hotaru


Ogród szpitalny 074f39fd9f83bce775651fa5ead9bce4

Blood beneath the snow
Ejiri Carei

Ye Lian and Arihyoshi Hotaru szaleją za tym postem.

Arihyoshi Hotaru

Czw 28 Gru - 1:06
Wątpliwe; że nie płoszył kota, że nie był tu niechcianym destabilizatorem, jakimś dziwnym wabikiem na cząsteczki negatywizmu szczujące zwierzę do nastroszenia sierści i do syku ukazującego cienkie igły kłów. Ale ton dziewczyny muskał łagodnością ciepła, od którego październikowa pogoda przestawała mieć znaczenie. Znikały lekkie uszczypliwości zimna, wiatr nie stanowił problemu. Nie szarpał już za poły kurtki, nie targał bardziej zmierzwionych karych włosów - uspokoił się podobnie jak uspokoił się oddech po zaczerpnięciu tchu przez zwarte zęby. Powolny proces ochłodzenia płuc. Ciało pozostało na miejscu, choć coś wewnątrz szarpało za struny racjonalności, popychało sylwetkę w ramionach z powrotem do szpitala, by mógł rozejrzeć się za kompetentnym, bardziej mobilnym pomocnikiem. Powinien przestać pluć sobie w twarz za nabytą ułomność; wymazać z charakteru rolę ofiary. Nigdy nie użalał się nad swoim położeniem, nie próbował szukać winnych, zanurzając umysł pod czarną taflą rozpaczy. Nie rozumiał nawet dlaczego teraz miałoby się to zmienić i skąd nieoczekiwana rezygnacja wkradająca się w trzewia jak wylęgające robactwo. Miał wrażenie, że nagle każdy krok kładł na glebie idealnej do pretensjonalności. Jeżeli coś nie szło po myśli, od razu oskarżał o to obandażowany kikut, wepchnięty w nową protezę bez najlichszej rysy. Potrafiłby wskazać palcem okaleczoną strefę gdyby ktokolwiek zapytał dlaczego sam nie pomoże. Powstrzymał się mimo wszystko; starał zatrzymać lawinę abszmaku obmywającą psychikę tonowymi wodospadami. Stabilizacji szukał w rzeczywistości; w otoczeniu, w dziewczynie z utkanym ogrodem na jej spódnicy, w zaczerwienionym od otarcia nagim kolanie, na który wbrew sobie zwrócił jednak uwagę; w kawowej obręczy obejmującej łanie źrenice; w szczupłych, artystycznych palcach wkradających się między pasma, aby rozmasować uderzenie.
Odchrząknął nagle na jej pytanie.
Zreflektował się.
Cholera; cholera jasna.
Oczywiście, że się nie przedstawił.
Na terenach wojskowych minęli się tylko raz na korytarzu. Był inaczej ubrany, inaczej uczesany. Ją rozpoznał, bo życie podłożyło mu jej obrazy tuż przed nos o wiele większą ilość razy niż jego u niej. Miała prawo spoglądać teraz na niego z nagromadzoną w oczach niepewnością; ciskać iskrami zaintrygowania od których spinał ścięgna jak podczas musztry. - Bez tytulatury. Arihyoshi - własne nazwisko brzmiało jak wywarczana obelga; Arihyoshi Hotaru. Spotkaliśmy się już. - Zanim zdążył ugryźć się w język (powinien) dodał jeszcze marnie brzmiące: sława niektórych wyprzedza. Opinię aniołka podbijają praktycznie wszyscy żołnierze Tsunami, choć jeszcze nie miałem przyjemności stanąć z nimi w jednym szeregu. Pierwszy raz rozmawiamy.
Ominął to co najważniejsze; sam nie do końca wiedział dlaczego i czy w ogóle istniał na świecie jakiś powód. Był przecież pewien kogo ma przed sobą; rozpoznawał rysy jej twarzy, wtedy osiem lat młodsze niż obecnie, jeszcze kruche i nastoletnie, dziecięce praktycznie. Ale zdolność do wychwytywania detali to jedna z jego dobrych cech. Wtłoczyło to w żyły jego pamięci wszelkie szczegóły na temat Ejiri Carei. Wyraz jej napuchniętego oblicza, powiek w kolorze astrów, czarnych rzęs rzucających wyrazisty cień na kredowe policzki. W gardle czuł jednak ciernisty kłębek ilekroć na krańcu języka cierpką nutą osiadała chęć, aby przyznać się, że z pewnością go kojarzy. Że może nie dosłownie, bo nie miała opcji go spamiętać, nie bez włączonej przytomności. Ale jednak coś ich połączyło i choćby dlatego mógł poruszyć tę kwestię. Na jeden etap wymyśleni bogowie zwarli ich losy ciasnym warkoczem, by następnie poluzować ścieżki. Prędzej czy później trasy musiały przeciąć się ponownie - na tym polegała definicja splotu. Uparte milczenie potęgowało irytację, drapało i gryzło jak schwytany w pięść gryzoń walczący o przetrwanie. Zastanawiał się jednak równolegle co dałoby rozdrapywanie starych ran. Zbyt dobrze znał ból pulsujący z sączącego krew obrażenia. To samo tępe rwanie próbowało ściągnąć pełnię jego zainteresowania w okolice swędzącego miejsca amputacji. Nie było warto. Nie takim kosztem. Nie kiedy najwidoczniej dziewczyna naprawdę go nie pamiętała, kiedy był dla niej obcym człowiekiem, czystą kartą, tabula rasą. Spisywała teraz poplamionymi grafitem palcami stronę ich zapoznania; albo może bardziej ją wyrysowywała jak robiła to wcześniej rysikiem, który teraz ściskał w palcach. Mógł dzięki temu stać się kimś innym niż przypadkowym bohaterem i kto wie czy to nie lepsza opcja. Bardziej neutralna. Niepodsycona powinnością i szeptem podziękowań.
- Co więc przerwało twoją pracę? - Nie zauważył w którym momencie odwrócił od niej spojrzenie. Z ociągnięciem, z mało taktowną niechęcią. Oderwał jednak źrenicę od kwiecistych zdobień spódnicy i błękitnej wstążki leżącej na glebie. Nakierował je na okno, jedyne uchylone w zasięgu percepcji. W szybie odbijały się promienie słońca, nie pozwalając dostrzec skrytej po drugiej stronie twarzy właścicielki niesfornego czworonoga.
Palce żołnierza - szorstkie od ćwiczeń - obracały niespiesznie trzymany przedmiot. Tego też nie zarejestrował; że brudzi skórę ciemną barwą, że grafit wpływa mu w labirynty linii papilarnych. Bawił się tą drobną rzeczą z nieznaną na polu treningowym delikatnością. To była dawkowana siła kogoś kto zna kruchość dziecięcych kości i kto potrafi złapać zwinne kocie ciało nie uszkadzając go, ale nie pozwalając mu tez umknąć z uchwytu.
- O ile to nic osobistego.
Zaznaczeniu towarzyszył ponowny ruch głowy; obrócenie jej, wprawienie mięśni karku w angaż. Ciemnia rogówek zakotwiczyła się na dziewczęcym obliczu, a kiedy tylko skrzyżował ogień ich spojrzeń, kącik ust lekko drgnął. W przedsmaku wykrzywienia.
Albo uśmiechu.
- Co do osobistych rzeczy - najwidoczniej twoje prywatne ozdoby się sprawdzają. - Kiwnięciem brody wskazał ku ławce, celując prosto w łapę tyrpającą satynową tkaninę. - Szybka pacyfikacja czorta. - Odczekał chwilę, przyglądał się. Wciąż nachalnie w swojej stanowczości. - Jak na anioła przystało. - Odrobina ironii wpleciona w struny głosowe; na granicy tolerancji, bardziej zaczepna, choć w swojej zaczepności kompletnie nieumiejętnie zastosowana. Nie był typem dowcipnisia, nawet wtedy (albo zwłaszcza wtedy) kiedy ogarniało go rozbawienie.
Miał nadzieję, że futrzak odpuści, pozwoli, by smukłe dłonie profilerki wyślizgnęły jego stuloną postać spod siedziska, objęły rozedrgane strachem ciałko do siebie, więżąc w bądź co bądź czułej klatce kończyn. Arihyoshi złapał się na tym, że właściwie czeka, aby wreszcie zguba trafiła w ramiona Ejiri; pilnował się, aby w porę wyciągnąć rękę, podać ją w ofercie pomocy przy wstawaniu.
Nawet nie miał świadomości, że poda jej dłoń czarną od pyłu minerału wżartego już w opuszki.
Nie miał też świadomości, że jednocześnie
w męskiej zachłanności
nie chce, aby kotka zbyt prędko uległa.
Kupowała czas.

Arihyoshi Hotaru

Ye Lian and Ejiri Carei szaleją za tym postem.

Ejiri Carei

Sob 6 Sty - 23:09
Zdarzało się, że kreślony w natchnieniu obraz, zyskiwał na nowej perspektywie. Ta, dyktowana chwilą, ulotną, a więc i chwytana w pośpiesznym maźnięciu grafitowych linii, nabierała sensu innego, niż początkowo przypuszczała. A dostrzeżona w tłumie, przypadkowa twarz, chociaż znalazła się odbita na kartce szkicownika, okazywała się... tłem. Bo zza ramienia, z bieli malarskiego pergaminu, wychylała się nowa sylwetka, z wpatrzoną parą źrenic, dokładnie - na nią. Na autorkę, rzucając niemal zaklęcie wołaniem, które nie jawiło się żadnym słowem. A portret, który początkowo miał być źródłem - odchodził w tło, pozwalając, by cień nabrał kształtu. Ujawnił się. Wyszedł na plan pierwszy, tak, jakby od samego początku, to on by celem. I wierzyła, że tak miało być. Darzyła podobne inscenizacje artystyczne szczególną uwagą. I zachwytem. Mężczyzna, który czernią węgielkowych źrenic, ujmował jej postać właśnie teraz, zdawał się odzwierciedlać ten twórczy proces. A to, wprawiało artystyczny instynkt Carei, do nagłego uruchomienia, dostrzegając szczegóły, które - bez faktycznego skupienia weny - umykały zmysłom. Zapamiętywała je. W jakiejś wewnętrznej fascynacji, śledząc linie ciała, których dłonie mogłyby się nauczyć na pamięć. A kocię, co pierwszoplanowo przywiodło ją na pole ogrodu, z zadowoleniem pozostało w tle. Czuwało.
Cisza, jak chybocząca w burzy łódź, kołysała się w dwie strony, pochylając nad zamkniętymi słowami, które tańczyły pokazem tylko w myślach, pozostawiając obserwatorowi mieniącą się tajemnicę mikroekspresji twarzy i gestów. Nie tak prosto było zerknąć za fasadę, która pozornie malowała się w ledwie kilku motywach. Im dłużej jednak pozwalał jej podważać sklejone ze sobą faktury (maski), tym więcej miękkich szczegółów zdobywała. A te, wplatała luźno, jak warkocz włosów, między źródła i podstawę poznania. Ich - konkretnie.
Ile sama zdążyła odsłonić - nie miała pojęcia. Nie sądziła, by należała do trudnych przeciwników w rozczytywaniu intencji, ale cichutki głosik niepewności wiercił się pod skórą za każdym razem, gdy - zbyt długo poddawana była światłu cudzego spojrzenia. Czuła więc, jak ciepło wykrada bladość policzków, liniami liźnięć sunąc wyżej, jak pociągnięciami pędzla. Przynajmniej, dopóki świadomość nie wedrze się z wolą znajomego i już utrwalonego natchnienia. Te, osiadło między spojrzeniami, sklejało opuszki dziewczęcych palców, gotowych - nawet bez narzędzi, ruszyć w rysunkowy tan.
- Arihyoshi - Hotaru - powtórzyła za czarnowłosym, samo imię ważąc lekkością na języku, już niewypowiedziane głosem. Bez wahania podążyła za prośbą, rezygnując z dystansu konwenansów, jakie - zapewne - w innych warunkach kazałyby sobie zachować. Pochyliła głowę mimowolnie, z ciepłem szacunku i szansy, co w osiągniętej pozycji - na ziemi, zdawać by się mogło nawet komiczne. Tym bardziej, gdy oficjał zakończył przygryzieniem koniuszka ust, gdy padło precyzyjne Spotkaliśmy się już. Tylko gdzie? Potrafiła sobie wyobrazić smołę tęczówek, nazwisko, jak echo, kołatało się w pamięci. Wciąż - ku jej niespokojności - pozostawiając gorejący niedosyt - nie wiedziałam, że... oh - zawahała się, chwytając na warsztat refleksji aniołka - ...naprawdę mnie tak nazywają? - zamrugała, rozumiejąc, jak bardzo na głos wypowiedziała natrętną myśl. Wciągnęła powietrze nieco bardziej gwałtownie, nie kłopocząc się czerwienią, który całkiem wyraźnie rozgrzał płatki uszu, szczęśliwie - w większości przysłonięte czernią na wpół zaplecionych włosów. Wzrok ślizgnął się w dół, hamując pęd na materiale kryjącym już kolana, w końcu i na opadającym błękicie wstążki - zapraszam, gdybyś potrzebował... wsparcia - niezręczność przykryła prędko, wspomnieniem werwy i celu, jaki przyświecał pełnionej dorywczo profesji. Uwagę wróciła do towarzysza, gdy uspokoiła chwilową nierówność wybijanego pod piersią rytmu. Przeskakując na tor, który prowadził ją do tej pory. Dopominający się o piedestał wstyd, musiał poczekać w kolejce. Nie zapanowała nad poruszeniem warg, układających się w narastające rozbawienie. Aniołek dźwięczący porównaniem, przyjemnie łaskotał krtań, podciągał kąciki ust do uśmiechu. Nawet jeśli kroplącego się zawstydzeniem.
- Nie przerwało, tylko... zmieniło formę - odetchnęła cicho, lekko przenosząc ciężar ciała na drugą, zgiętą w kolanie nogę. Kątem oka, wciąż obserwowała otoczenie. Skupiało się na dwóch stronach. Tej, w postaci skulonego czujnością kota, i postawnego nie tylko w gotowości pomocy - żołnierza - ...to jak z natchnieniem. Czasem jedna dodana na płótno barwa, potrafi zmienić odbiór całego obrazu. I dopiero gdy się pojawi, zrozumieć, że tego brakowało, więc... - przechyliła głowę w stronę ławki, wodząc wzrokiem w poszukiwaniu uciekinierki - nie wiedziałam, ze o osobistych powodach, nie można rozmawiać - stwierdziła nieco ciszej, ale to kolejne zdanie trąciła jej uwagę silniej, ku ławce. Przekręciła ciało, przesuwając rękę tak, by uchwycić końcówkę opuszczonej błękitem satyny. Paliczki poruszyły się, dokładnie tak, jakby trącała pajęczych nici, co wezwać miały tkającego je pajęczaka. Ale zamiast błyszczących ślepi w powielonej wersji, to puchaty łebek wysunął się pewniej, atakując łapkami zawijany na opuszek fragment koloru. Powstrzymała ciche parsknięcie, gdy wstążkę pociągnęła ku sobie, na kolana, a zaraz potem, poczuła kocie łapki (i kłucie pazurków) oklepujące jej udo - no chodź już, czorcie uroczy - a chociaż wydawało się, ze słowa kierowała do kotki, którą miękko zgarnęła ramieniem, podsuwając ciepło bliżej brzucha, to wzrok opadł, a właściwie - uniósł się ku mężczyźnie. Posłała mu nie tylko uśmiech, ale i jasność iskier, które grzały barwę źrenic, jak rozgrzaną kawę.
- Dziękuję - rozbrzmiało dźwięcznie, gdy jedną dłoń unosiła wyżej, układając drobność palców na tych większych. Drugą dała wsparcie wczepionemu w nią - wyjątkowo spokojnie, zapewne dzięki barwnej materii, wciąż kołyszącej się między kocimi łapkami - zwierzakowi. I  Z pomocą wojskowego, podniosła się, rozwijając wokół łydek skręcony materiał spódnicy. Warkocz, niemal cąłkowicie stracił pierwotny splot, coraz luźniej rozsypując na ramiona długie nici czerni. A dłoń, chociaż powinna była wysunąć zaraz po tym, gdy osiągnęła pion, pozostawała wciąż w oferowanym ujęciu. Bo smukłe palce zwinęły się lekko, by kciukiem i palcem wskazującym odsłonić wnętrze męskiej ręki. W skupieniu, pochyliła się, a opuszka najmniejszego palca musnęła rozmazaną ścieżkę grafitu, pozostałość artefaktu, który zdecydował się naznaczyć swego znalazcę. Przypominać mogła wróżkę, która ściga rysowany papilarnymi kreskami los - pięknie to wygląda - dopiero uniesiony od niechcenia wzrok, zetknięcie z morionową bliskością żołnierskiego spojrzenia i kocie poruszenie przy piersi, wskazało jej z doskonałą wyrazistością, na co właściwie sobie pozwoliła - ...mogę? wybacz! - z opóźnieniem, jedno słowo po drugim wystrzeliło, by finalnie zwinnie postąpić krok w tył, szczęśliwie, chwiejąc tylko lekko na piętach i nie potykając niczego. Dwa wdechy, by mogła przerwać dzielącą zbyt szybko odległość - ...widocznie, anioły mają zapędy na pacyfikację nie tylko czortów - przepraszający uśmiech, ten kiełkujący zdradziecką nieśmiałością, zakończył wypowiedź - zapewne, powinniśmy już iść - my wszyscy. I wcale niekoniecznie.

@Arihyoshi Hotaru


Ogród szpitalny 074f39fd9f83bce775651fa5ead9bce4

Blood beneath the snow
Ejiri Carei

Ye Lian and Arihyoshi Hotaru szaleją za tym postem.

Arihyoshi Hotaru

Czw 25 Sty - 20:22
Rzadko słyszał własne nazwisko wypowiadane z taką łagodnością. Brzmiało miękko, mniej po wojskowemu, nie tyczyło się żadnego rozkazu ani nie było wplecionymi w dziecięcy pisk głoskami. Przywykł jedynie do tych trzech opcji — pierwszej zahaczającej o bezwzględną dyscyplinę, drugiej, neutralnie obojętnej, służbowej i biurokratycznej oraz ostatniej zarezerwowanej dla grona najmłodszego z rodzeństwa. Dodatkowy wariant szarpnął wewnętrzną struną, zacisnął lekko spierzchnięte wargi. Wymowność gestu sugerowała chwilę zastanowienia albo zawahania, albo jednego i drugiego, bo rzeczywiście nie wiedział jak się zachować i czy w ogóle powinien odpowiadać.

Ciemne dna źrenic przekierowały się wzdłuż drobnej sylwetki, przeciągnęły od ramion, przez szczupłość szyi, z powrotem docierając do oczu o barwie świeżo zaparzonej kawy. Przytaknął zaraz machinalnie. Wyuczony odruch. — Naprawdę — potwierdzenie przywołało w pamięci obraz innych żołnierzy, ich nadmierne zainteresowanie, szepty, których nie potrafili odpowiednio dostroić, bo i tak przebijały się przez gwar w postaci syknięć barwionych chichotem. Mówili o aniołku, komentowali wygląd, nie zawsze potrafiąc oszczędzić sobie pewnych komentarzy, notorycznie wspominali charakter i czynności, których — rzekomo — się podejmowała. Dodawali jej cech, których być może wcale w sobie nie miała, umniejszali innym elementom temperamentu, czasami uczepiali się jednej konkretnej cząstki zachowania i wyolbrzymiali ją do gargantuicznych rozmiarów. Przed oczami miał teraz dziesiątki różnych wersji, marne, transparentne kalki, które nakładał bezowocnie na rzeczywisty obraz. Próbował potwierdzić przynajmniej kilka zasłyszanych informacji albo wyeliminować te najbardziej bzdurne, póki nie zorientował się, jak idiotycznie podszedł do sprawy. Mimowolnie zaczął sugerować się plotkami przekazywanymi z ust do uszu wśród żołdaków praktycznie stając się taki sam jak oni. — Mają powody? — padło więc po chwili nietaktycznego milczenia. Nie był szczególnie zainteresowany potwierdzeniem albo obaleniem tego pseudonimu, choć gdyby miał oceniać osobiście, to przynajmniej wizualnie bardzo do niej pasował.

Wspominała zresztą o rzeczach, których zwykli śmiertelnicy nie kojarzyli. Nawiązywała do natchnienia, zmiany formy. Chciałby przytaknąć na jej słowa, w pełni zgodzić się ze stwierdzeniem albo odwrotnie: zaprzeczyć mu i wyłożyć na stół solidne argumenty. Ledwo jednak pojmował koncept inspiracji. Jedynie śladowo wyuczył się dostrzegania drobnych iskier skrzących się w oczach Karaia, pojmując przy tym, że chłopak dostawał twórczej weny, ponieważ coś odblokowało zapchane wcześniej kanaliki.

Mógł zrobić jednak tyle, że wysłuchał nie wcinając się w jej zdanie. Obiektywnie zakładał, że zwyczajnie miała do niego prawo — jakkolwiek irracjonalne i nierealne by mu się nie wydawało to spojrzenie na świat. Może podchodził do sprawy zbyt dosadnie? Brał na ambit za dużo sztywniackich zasad, nie pozwalając na ich minimalne nagięcie w imię wartości, jakich nie rozumiał? — Można o nich rozmawiać — zaprzeczył więc, słysząc własny, schrypnięty zaskoczeniem ton. — Ale zazwyczaj nie z osobą, która dopiero się przedstawiła.Bez wzajemności, zdawał się dodać, choć w gruncie rzeczy wcale nie potrzebował jej danych. Znał je.

Na długo przed pierwszym, przypadkowym spotkaniem na holu w okręgu należącym do Tsunami. Na prawie dziesięć lat wstecz, kiedy między palcami, jak tłusty malinowy syrop, spływała mu cudza krew. Krew należąca właśnie do niej, odbierana atakami i barbarzyństwem mężczyzny, który nie zasługiwał na żadne pobłażanie w sądzie. Była wtedy o kilka centymetrów włosów młodsza, o parę innych krojów ubrań niedoświadczona. Ale nie zapomniałby rysów jej twarzy choćby próbowano je wybić ze skroni twardym trzonem młotka. Zakodował wszystko, wrył w pamięć do bolesnej, miękkiej tkanki. Obraz napuchniętych od brutalnego aktu powiek, widok odsłoniętych ud, które nie miały na sobie kwiecistego materiału, kadr na rozchylone w płytkim, niespiesznym oddechu wargi czerwone jak maki. W porównaniu z tamtym zdarzeniem teraz była żywa. I, kiedy wsunęła palce w jego rękę, mógł również stwierdzić, że ciepła.

— Dziękuję.

Kiwnął krótko głową, na moment przekierowując uwagę z jej twarzy. Wycentrował koncentrację na kocie, miękkich łapach wciąż wczepionych pazurami w atłasową wstążkę. Wibrysy drgały przy rozchyleniu małych szczęk jak trącone opuszką struny instrumentu; chropowaty język wyzierał spomiędzy kłów, czepiając się gładkiej faktury tkaniny. Zwierzę w ramionach Ejiri wydawało się kompletnie pozbawione instynktu samozachowawczego. Wpasowało się w kształt jej uchwytu, zmiękło i zajęło swoimi czynnościami, jakby już nic mu nie zagrażało.

Może tak właśnie działała na innych. Arihyoshi zadarł gwałtowniej brodę, unosząc spojrzenie z powrotem na dziewczynę. Zdał sobie sprawę, że trzymał jej dłoń, opierał kciuk na kruchych knykciach i że ona się w jego rękę wpatrywała. Brew wywindowała o pół milimetra wyżej w niemym pytaniu, ale nawet nie zdążył podjąć tematu. Ejiri cofnęła się raptownie, wywołując u niego kolejne niezrozumienie. Choć wyślizgnęła się spod jego dotyku, nie odsunął nadgarstka. Dalej trzymał obróconą dłoń wnętrzem do nieba, z pomazanymi fragmentami skóry, z linią papilarną brudną od grafitu. Jakby czekał na to, by spróbowała sczytać przyszłość raz jeszcze.

Możesz.

Potwierdzenie padło dużo za późno; nie było potrzebne, nie po tym, jak i tak zwiększyła dystans, przerywając krótki kontakt między nimi. Wyrwało mu się jednak z gardła jak wyrywa się niepowstrzymany kaszel; z równą dobitnością, z chorą potrzebą wykrztuszenia tego z siebie. Bo rzeczywiście mogła dalej robić to, co robiła, czymkolwiek by to nie było. Nie stanowiła zagrożenia, nie była natrętna. Oferta objęła więc przyszłość, wszystkie ewentualne  "kiedyś" albo "za jakiś czas". Teraz jedyne co przyszło mu w udziale to poruszyć przegubem i opuścić go wreszcie, ponownie zamykając leżący na palcach rysik.

Ruszył w krok za nią; niezbyt szybko i brawurowo, co już zdążyło wyostrzyć linię jego szczęki w gniewie, bo nienawidził swojej niesprawności i dalej nie potrafił tolerować faktu, że jeszcze kilka tygodni będzie fizycznie ułomny, będzie zmuszony godzić się na to, aby osoby, które z nim idą, zwalniały, będzie każdy ruch traktował jak wyzwanie, będzie chciał poprawić swoje tempo bez względu na wykończenie. Opierając część ciężaru na kuli czuł każdorazowy impuls bólu ilekroć przenosił wagę na posiniaczone miejsce. Pod ramieniem wytworzył mu się już krwiak, pulsował przy mocniejszym zetknięciu ze sprzętem, ale ignorował to uparcie, przesuwając protezę po podłożu z cichym szurnięciem.

Czym się zajmowałaś? — Drzwi rozsunęły się przed nimi, wyrzucając z wewnątrz zapach środków czystości i medykamentów; obydwie te wonie drażniły nozdrza i drapały w krtani, jednak w wyuczonej już mimice Arihyoshiego nie dało się poznać zdenerwowania. — Zakładam, że rzeczywiście chodzi o pracę, skoro przyszłaś z asortymentem.

Arihyoshi Hotaru

Ejiri Carei ubóstwia ten post.

Ejiri Carei

Pon 26 Lut - 16:55
Czujność spojrzenia, które osiadło na jej twarzy, wydawało się być niemal materialny. Wbrew jednak intensywności osiadłej w męskich źrenicach, "dotyk" odwrotnie, wydawał się ledwie muśnięcie, jakby nawykły do siły odmierzył kruchość materiału, gotowego naznaczyć bladość cery siecią pęknięć. Dziwna to była skrajność, łamiąca pierwsze, najbardziej sztywne wrażenie, wpisane w wojskową manierę. A Carei musiała też przyznać, że lubiła sięgnąć tajemnicy, gdy tylko dostrzegła jej cień skryty pod powłoką pozorów. Najczęściej, przelewając jej znamiona na papier, trącając rysowane grafitem linie, jak muzyk struny instrumentu.
Początkowe ślady rozbawienia, pękły, jak naderwane podmuchem nici pajęczyn, bo mają powody, wepchnęło się drzazgą pomiędzy pierwsze, płynnie niecierpliwie wyobrażenia. Coś, wyraźnie spięło jej plecy, gdy unosiła spojrzenie, kontrując je z tym męskiemu. Jakby w nich, mogła sczytać odpowiedzi na sunące gładko, ale niewypowiedziane pytania. Zapominała się. Zawsze wtedy, gdy porywał ją nurt natchnienia, a skupienie obmywało oczywistości i zaczepiało o cienie ludzkiej natury. Mówiono o niej. A doświadczenie podpowiadało, że niewiele zazwyczaj było w tym faktów. A cudze wyobrażenia, oparte na utrwalonym przelotnie wrażeniu. Czy mogła jednak winić cudzą perspektywę? Wystawiła się na cudzą obcość sama, zdecydowała na działanie, które - zakładało interakcję z niekoniecznie dobrze znaną jej płaszczyzną.
- Zawsze są "jakieś" powody - wzruszenie ramion poruszyło sylwetą odrobinę nerwowo, jakby zakiełkowany niepokój starał się wyszarpnąć z zastygającego obrazka - tylko nie zawsze pełne są prawdy - uniosła palec w krótkiej refleksji - ...ale do aniołka mi daleko - bo te, były przecież czyste, nieskażone. I jeśli przekazy, jakie kiedyś z ciekawości czytała były prawdziwe, to były też pełne mocy i łączyły się bezpośrednio ze swoim bogiem. Skojarzenie piękna, wywoływało w niej raczej zakorzeniony wstyd i niepokój powiązań, jakie mogły z tego wyniknąć. Pozostawiła więc niedopowiedzenie - kołyszące się na obie strony. Tę, wspartą na czystym, wewnętrznym zainteresowaniu - czy wojskowy też myślał podobnie. Samej, nie oferując konkretnej odpowiedzi.
Nie miała też pojęcia, skąd wierciło się w niej przekonanie, że jego obecność była jej znajoma. Za nic jednak w świecie, nie umiała ulokować w żadnym wspomnieniu morionu tęczówek, które ścigały się z jej własnymi, na długość czasu pozostania w połączeniu. Było w tym coś jednocześnie przyjemnego i niepokojącego. A samo zestawienie, łaskotało zmysły, budziło ze śpiączki zakopane kiedyś... sny. Pragnienia. Cząstki jestestwa, których nie posądzała o zdolność istnienia. Były też momenty, że żołnierz patrzył nie na nią, a przez nią. Jakby sięgał gdzieś dużo dalej, albo przenikał wartość rozgrywanej scenerii szpitalnego ogrodu, nanosząc - jak wprawny restaurator, konieczne poprawki do zaniedbanego obrazu. Dreszcz, który powitała w ciele, zamknęła i zatrzymała na sierści kotki, elektryzując niemal koniuszki palców, wsparte delikatnie na puchatości zwierzęcej obecności.
- Zazwyczaj, ale nie zawsze - przełknęła ślinę, wilżąc drażniącą suchość krtani. Zerwała tym samym ciągłość rozrastającej się refleksji, karmionej dawkowanym milczeniem i wyobrażeniami, niewiele prawdopodobnie mającym wspólnego z rzeczywistością myśli, których tafle spoglądały na nią przez pryzmat czarnych obręczy. Pozostało jej odbić się od ziemi, pociągnięta siłą męskiej dłoni. Chwiejnie uderzyła piętą o grunt, rozbijając lekkie mrowienie, które objęło liźnięciem udo, promieniując niżej.
Ruch, skojarzył jej się z przyciągnięciem w tańcu, z gotowością do następnego kroku, który z jej woli zatrzymał się na złączonych dotykiem dłoniach. Zmysły zawirowały, wsunięte między potrzebę, a natchnienie, przeskoczyły z jednej na drugą, jak płomyk świecy. Tyle tylko, że Carei miała zapamiętać wtopioną część grafitu, między papilarną historię opuszków, obejmujących tarczą szczupłość jej nadgarstka. Chciałaby się tam zatrzymać na dłużej, wybudzona alarmującym dźwięczeniem nietaktownego wstydu, który raz za razem oferowała nie-nieznajomemu. Nie mogła znaleźć złotego środka, zaczepiając o granice - swoje, jego, konwenansów i zapewne całej długiej listy innych - powinności, które trzaskały pod naporem spotkania. Podobały jej się te relacyjne pęknięcia. I nie miała ochoty patrzeć na nie nieprzychylnie.
Możesz, dźwięczało jej w uszach jeszcze chwilę, nim ruszyli wolno w stronę szpitalnego wejścia. A więc mogła i żałowała, że nie skorzystała, w myśli kreśląc pierwsze linie, jakie odbić mogła na kartce szkicownika. Lubiła owinąć talent naleciałościami wszystkich zmysłów. Angażowała dotyk niemal na równi ze wzrokiem, wrażliwa na ich podszepty, jak medium. Pozostawiła jednak na uwięzi utkaną naprędce tęsknotę, pozbawiając - przynajmniej dziś - możliwości, jakie za pozwoleniem otrzymała. Nie dręczyła się, z jakimś spokojem przyjmując, że nie był to koniec, a początek dopiero. Czego - nie wiedziała. Ale niewiedza łagodnie osiadła na dnie oczu, gdy zerkała na wyprostowaną sylwetkę. Wizję chciała zachować dla siebie, przebijając się ciepłota uśmiechu, gdy zadawał pytanie.
- Yurei - zaczęła wolno, z namysłem. Dziwnym było moc tak otwarcie wspomnieć, czym się zajmowała - miałam odtworzyć portret ducha, który... którego właścicielka kotki widziała, gdy zaginęła jej córka - szeptała bardziej, wiedząc, że bliskość żołnierza była wystarczająca, by ją usłyszał. A mówiąc to, poruszyła paliczkami, które wciąż wczepione było w ciepło zwierzęcego futerka. Dwie, wciąż ruchliwe łapki, plączące gładkość wstążki, zdawały się całkowicie oporne na otoczenie. Jakby źródło świata, koncentrowało się dokładnie w błękicie kąsanego materiału - ...ale asortyment, akurat mam ze sobą zawsze. Następnym razem, też będę miała go ze sobą - odezwała się ponownie, w progu rozstania, gdy swoje kroki skierować miała w stronę oczekującej jej staruszki. Kusiło ją, by zatrzymać mężczyznę nieco dłużej, zamiast tego, wysunęła wolną dłoń, jakby w krótkim, bardziej niepewnym muśnięciu mogła raz jeszcze oprzeć chłód dłoni, na tym cieplejszym, męskim.
- Będę Cię pamiętać - mówiła bardziej do siebie, do strzyżącej uchem kotki, obserwując jednocześnie, jak Hotaru znika w wyjściu. I dopiero gdy szum charakterystycznego kroku umilkł, odwróciła się, witana zaciekawionym spojrzeniem pielęgniarki i przeciągłym wezwaniem żołnierz Tsunami, któremu dziś służyła za wsparcie.
Do zobaczenia.

@Arihyoshi Hotaru

| zt x2


Ogród szpitalny 074f39fd9f83bce775651fa5ead9bce4

Blood beneath the snow
Ejiri Carei

Raikatsuji Shiimaura and Satō Kisara szaleją za tym postem.

Toda Kohaku

Wto 16 Kwi - 1:26
??/??/2038, godz. xx:xx



  Nigdy nie lubił ogrodów.
  Nie doceniał ich namacalnego wszystkimi zmysłami bogactwa, obrzydliwego przepychu niezwykłych kolorów majaczących wszechobecną jaskrawością, jakże odległą od poszarzałej palety jego egzystencji. Nie potrafił dopatrywać się piękna w tym, co przecież charakteryzowała boleśnie ludzka ulotność i przemijanie, bo każde kwiaty prędzej czy później więdły, traciły wcześniejszą żywotność zielonkawych listków, witalność opuszczała ich nieugięte łodygi czasem ozdobione w kolce, a wreszcie pochylały się pozbawionymi płatków główkami ku ziemi , jakby zwieszały łepki pod ostrze gilotyny — może ze wstydu, jaką szkaradnie pospolitą formę przybierały? jaką nijaką sylwetką zastępowały wcześniejszą, ułudną oraz efemeryczną urodę? Nie potrafił odnaleźć odpowiedzi na podstawowe pytanie, dlaczego coś tak zbytecznego w codziennym wystroju ludzkiej rzeczywistości, formowano w zmyślne kształty bukietów, kupowano za grube pieniądze, a potem wtykano w wazony wypełnione po brzegi krystalicznie czystą wodą, i kiedy obserwował zmizerniałe krzewy o rachitycznych gałązkach, westchnął ze zrezygnowaniem nabrzmiałym również od poirytowania.
  Wyszarpnięty wcześniej z papierowego kartonika papieros wciąż zwisał między pobladłymi palcami, jednak chłopak doskonale wiedział, że ani dzisiaj, ani jutro, ani nawet w najbliższym dziesięcioleciu nie przełamie się, by po podpaleniu przytknąć do ust i zaciągnąć się, wtłaczając we własne płuca coś innego od powietrza; znanego z odmiennej perspektywy i mimowolnie wzdrygnął się, kiedy w ścianki nozdrzy wgryzł się brutalnie znajomy zapach, równie tani oraz obrzydliwy, co ten wyrzeźbiony w przeszłości. Dookoła jeszcze panował półmrok, a sylwetki smukłych latarni zwieńczonych skrywanymi pod kloszami żarówek, które niedługo rozjarzą przestrzeń ostrością sztucznego światła, wydawały się jedynie nudnym elementem otoczenia, ale Kohaku uwielbiał ciemność ponad wszystko inne, bowiem było mu znacznie bliżej do
  m r o k u,
  w którym przecież został wychowany, karmiąc się nim każdego kolejnego dnia.
  Nie posiadał umiejętności odnajdywania się pośród ludzi spragnionych wiecznego życia w jasności, nie doceniał też pocieszających frazesów wtłaczanych w głowy pacjentów przez lekarzy, terapeutów, a wreszcie najbliższych nieumiejących nawet ułamkiem swego jestestwa wpełznąć w cudzą skórę, ponieważ — co wyłoniło z chłopięcej gardzieli pogardliwy śmiech — każdy spoglądał na czyjeś cierpienie zawsze przez szkiełko ograniczone do własnych doświadczeń. Może dlatego nienawidził przesiadywania wśród sterylnych, szpitalnych korytarzy nasiąkniętych przez podłogę po sufity naiwnością nadziei niemających jakiegokolwiek pokrycia, chociaż najciężej potraktowani chorobami czy losowymi zdarzeniami i tak uwielbiali karmić siebie złudnym mirażem, który przy byle podmuchu roztrzaskiwał się niczym porcelanowa filiżanka; nienawidził tego powolnego dogorywania ludzkich, ewidentnie wadliwych konstrukcji, dlatego niepozornie ulatniał się z horyzontu, by nikomu nie wadzić, kiedy wyżej postawiony członek Shingetsu zamykał się w lekarskim gabinecie i słuchał słów przeznaczonych jedynie jego uszom. Młody szczeniak dawno przestał przypominać nieukształtowaną istotę wymagającą korygowania każdego kroku, wystarczająco długo przynależał do oddziału, więc w ciężarze milczącego spojrzenia dostrzegał bezgłośne polecenia i kiedy kazano mu „iść”, odchodził na bezpieczną odległość.
  I tak zawsze wracał.
  Częściowo wiedziony lojalnością, częściowo zniewolony instynktem — ten nakazywał ze wszystkich sił raz za razem przekraczać próg domu (będącego jedynie suchym, spróchniałym słowem). D o m, nawet jeśli chłopak nie mówił tego na głos, rzadko przywdziewał konkretny kształt i pozostawał bardziej iluzoryczną kotwicą utrzymującą na powierzchni miernej poczytalności, co każdemu w sformułowanej przed laty relacji odpowiadało, więc cierpliwie wypełniał kolejne polecenia, odnajdując we wszechobecnej przemocy krótkotrwałe remedium na własne myśli zaciągające niezmordowanie do przeszłości, mniej lub bardziej odległej, lecz zawsze jednakowo bolesnej.
  Doskonale wiedział, iż ogrodowy zakątek przeznaczony był głównie pacjentom, niekiedy odwiedzającym ich gościom, jednak podkrążone oczy, wymięte ubranie i zasinienie wypełzające na policzku z intensywnością fiołkowego rumieńca służyły za idealny kamuflaż, który pozwalał na bezgłośną hegemonię stojącej na uboczu ławki, skąd obserwował wszystko oraz wszystkich. Wolał utrzymywać niejaką kontrolę nad wytyczonym w głowie okręgiem osobistej przestrzeni, do którego nikt nie powinien był się wtrącać. Wrogie spojrzenie dodatkowo wyznaczało każdemu nieprzekraczalną granicę.
  Machinalnie powędrował bezemocjonalnym wzrokiem do zgrzytającego dźwięku inwalidzkiego wózka, dopatrując się w tym ustrojstwie jedynie przedłużenia śmiertelnej diagnozy i skupił koślawo odmierzoną dozę zainteresowania na drobnej sylwetce uosabiającej dla Kohaku ludzką kruchość, podatność na najdelikatniejsze złamanie, a na samym końcu obrzydliwie namacalną słabość. Coś, czym powinien był pogardzać, bowiem takie prawdy wyrzeźbiono w korytarzach spieszno dorastającego umysłu.
  — Lepiej byłoby się zabić — słowa, ostrością dorównujące jego nożom, za to bezpośredniością mogące konkurować z zimnym spojrzeniem posłanym jasnym kosmykom szarpniętym przez wiatr, prawdopodobnie doleciały jej uszu. Na początku pomyślał o szybkim odwróceniu wzroku i skupieniu uwagi gdzieś dalej, gdzieś indziej, jednak w ostateczności zawiesił na dziewczynie nieprzyjemnie świdrujące ślepia, rozpoznając wyraziste kontury porcelanowej twarzy. Niemal zaklął siarczyście na własne (nie)szczęście, bowiem w ostatnich tygodniach spotykał zbyt wiele fragmentów cudzej codzienności, przez co zaczynał się zastanawiać, czy jest to rzeczywiście dzieło przypadku, czy przeznaczenie postanowiło zadrwić z niego w wyjątkowo paskudny sposób.
  Ciche westchnienie opuściło usta, kiedy wreszcie przekrzywił głowę i został pochwycony jej barwionymi błękitem tęczówkami wnikających niespiesznie pod powierzchnię złota ostudzonego powłóczystą fantasmagorią konsolacji zatrzymanej na załamaniu powiek. Chociaż nie potrafił dokładnie powiedzieć, dlaczego pozwolił sobie na ten niewielki przejaw emocji, których wciąż nie rozumiał.
  — Widywałem cię wcześniej.
  Słowa po prostu zostały wypowiedziane. Sunęły przez zmarznięte chłodnym pocałunkiem marcowej nocy podłoże wprost do dziewczyny, którą rzeczywiście napotykał wielokrotnie i nie tylko pośród szpitalnych pejzaży, jednak nie musiała być wszystkiego świadoma, szczególnie że Kohaku nie zamierzał czymkolwiek się dzielić. Jedynie pozwolił ustom drgnąć, wyrzucając zdanie przed siebie — nieświadomy, acz zaciekawiony, co wydarzy się później.

@Chishiya Yue


...
Toda Kohaku

Warui Shin'ya and Seiwa-Genji Enma szaleją za tym postem.

Chishiya Yue

Sro 1 Maj - 22:04
Zawsze lubiła ogrody.
Zwłaszcza późnym wieczorem, a nawet i nocą. Kiedy miasto układało się do snu, a nocne stworzenia budziły do życia. Gdy delikatny wiatr poruszał kolorowymi kwiatami, a pasikoniki rozpoczynały swój koncert. Światło księżyca odgarniało wszechobecny mrok, pozostawiając jedynie muskane niewidzialną dłonią kwieciste łoże.
Lubiła to, choć ostatnimi czasy nie było jej dane. Dzisiaj było nieco inaczej, bo przerwa pomiędzy obiema rehabilitacjami wyjątkowo wydłużyła się o dobrą godzinę. Szkoda, że był dzień, niemal południe. A zamiast księżyca na niebie widniało nagie słońce, złowrogo opalając swym ciepłem nagą i bladą skórę dziewczyny.
Szpitalny ogród był surowy i skromny w stosunku do tych znanych Yue. Brakowało barwnych kwiatów, nie licząc jakiś zmarniałych bratków i pojedynczych róż, o innych krzewach nie wspominając. Ale to wciąż jedyne miejsce na całym szpitalnym terenie, w którym człowiek mógł stracić poczucie znajdowania się w miejscu, które cuchnęło środkami czystości, oślepiało sterylną bielą oraz ogłuszało pikającymi dźwiękami z przeróżnych maszyn.
Miejsca, w którym każdego dnia umierało dziesiątki osób. Czy to ze starości, czy choroby. Albo z powodu nieszczęśliwych wypadków. Morderstw. Samobójstw. Błędów lekarza, o których nigdy nie mówiono na głos.
Odetchnęła, przymykając powieki, próbując odciąć się od rzeczywistości. Wsłuchiwała się w szelest liści, którymi poruszał ledwo wyczuwalny wietrzyk. Wychwytywała odgłos pszczół, które zbierały nektar z wybrakowanych kwiatów. Oddawała się dźwiękom ptaków, które od czasu do czasu uraczyły ją swym śpiewem. Zapewne godowym, w końcu mieli kwiecień. Chishiya nie znała się na ptakach. Potrafiła odróżnić jedynie krakanie wron i huczenie sów. A cała reszta ptasich śpiewów lądowała w jednym worku. Mimo to lubiła wyobrażać sobie wygląd danego ptaka. Oczami wyobraźni malowała jego kształt i sylwetkę, nadawała barwy jego upierzeniu, określała wielkość.
Wyciszało ją to. Relaksowało. Jej mały sekret, który skrywała głęboko w sobie, z dala od całego świata.
Chciała znaleźć się już w domu. Z dala od szpitala. Od bólu, który na nią czekał. Nienawidziła rehabilitacji, choć wiedziała, że była na nią zmuszona, jeżeli kiedykolwiek chciała ustać na nogach dłużej, niż przez marne dziesięć sekund. Nie zmieniało to jednak faktu, że wielokrotnie przyłapywała się na ciemnych myślach pchających ją ku bramie; ku ucieczce w nieznane.
Trzask.
Uchyliła niechętnie powieki słysząc szuranie butów po kamienistej drodze. Kroki. Ktoś się zbliżał, mącąc i niszcząc tę namiastkę spokoju i ciszy, którą udało jej się odnaleźć. Niezadowolenie opadło cieniem na jej naturalnie jasną twarz, jednakże nieproszony gość okazał się jedynie jednym z wielu pacjentów tego szpitala. Niski mężczyzna pospiesznie wyminął ją, kierując się w małą alejkę atrapy ogrodu, już po chwili znikając pomiędzy krzakami.
Ponownie odetchnęła, zamierzając oddalić się myślami od tego miejsca, ale wtem dosłyszała słowa, zapewne kierowane do jej osoby, i dopiero teraz dostrzegła jasnowłosego mężczyznę. Mogła go zignorować. Albo udawać, że go nie dosłyszała. Takie rozwiązanie z pewnością byłoby o wiele bardziej dojrzalsze i odpowiednie dla "młodej damy". Ale przyjaźń z Yakushimaru i częste przebywanie w jego towarzystwie zdecydowanie nauczyło Yue jednej rzeczy: nie pozwolić, aby ktokolwiek próbował cię dehumanizować i upokorzyć, bez znaczenia na to kim był.
- W takim razie nie rozumiem co wciąż tu robisz. - odpowiedziała mu chłodno, posyłając w jego stronę krótkie, mało przychylne spojrzenie, jakby ujrzała coś wyjątkowo obrzydliwego. Tak na dobrą sprawę nauczyła się żyć z komentarzami dotyczącymi jej niepełnosprawnościami. Tak samo jak z szeptami po kątach, ukradkowymi spojrzeniami pełnymi litości i wytykania palcami.
Spotykała się z nimi niemal każdego dnia, kiedy opuszczała bezpieczne mury swego apartamentu.
Ale coś w nieznajomym drażniło ją. Pociągało za nieodpowiednie struny i irytowało. Może było to spowodowane dziwną manierą w tonacji jego głosu, a może całą jego postawą. Albo w spojrzeniu. Nie znała jeszcze odpowiedzi.
- To już twój problem, nie mój. - ten sam oschły ton co wcześniej.
Czuła się zaatakowana. A atakowane zwierzę zawsze stawało w pozycji obronnej, albo kuliło się pełne strachu.
Wybrała pierwszą opcję.
- Mogę ci jakoś pomóc? Zakłócasz moją przerwę.

@Toda Kohaku


Ogród szpitalny Tumblr_nhjxhjQvpV1txt22yo1_500
Chishiya Yue

Warui Shin'ya and Toda Kohaku szaleją za tym postem.

Sponsored content
marzec-kwiecień 2038 roku