29/12/2037
03:35
03:35
Błądzi między włóknami przestrzeni, przeciskając się w czerni nocy, jakby te były jego ostatnim tchnieniem. Te już postarzałe, zalegające pleśnią w tchawicy, pomimo wiecznie żywej krwawicy sączącej się z ran. Ile lat minęło? O wiele za dużo. Powinien już dawno temu zebrać się w sobie i nabrać formy, już lata wstecz nabrać odwagi, aby stanąć przed kimś nowym. Nie potrafił. Bariera przełamania się zdawała się być zbyt gruba, zbyt nienaruszalną.
W miękkości śnienia było łatwiej. Istniała znacząca różnica między zwykłymi ludźmi a medium. Niechęć i odrzucenie w odniesieniu do tych drugich była o wiele częstsza. Rozumiałby, gdyby był zawistnym demonem, który pożerał każde istnienie, które ścieliło się na jego drodze. Zrozumiałby, gdyby wgryzał się w żywy mięsień, karmiąc się krwawą zawiesiną. Zrozumiałby, gdyby cierpienie innych dawało mu rozkosz (chociaż przecież tak było); ale przecież nie był taki (był). Istniał, aby istnieć, nie aby działać.
Natarczywością wbijał się w ludzkie sny od kilku tygodni; nie miesięcy i nie lat. Dopiero ostatnie dni naznaczone były gorączką poszukiwania. Dopiero od krótkiego czasu zew, ten wewnętrzny, spychał go mocniej ku ludziom. Ponownie. Dlatego i tym razem, miękko, śledząc od kilku godzin kolejne istnienie, w drodze między całodobowym sklepem a łóżkiem, zarysowywał się tępo w przestrzeni.
Wytrwałość wyczekiwania nie była mu obca. Wpisywał się w zawieszone, rozgrzane powietrze mieszkania jak dłoń opadająca na klawisze klawiatury. Metodycznie i ze zrozumieniem. Klik za klikiem. Dźwięk za dźwiękiem. W kącie jak cień mażący kontur krzywizny pomieszczenia.
Rysy twarzy, rysy ciała, zarys ramion naciągających na kontur korpusu kołdry znaczył dla niego o wiele więcej, niźli by chciał.
W łagodności oddechu niesie się potliwość pożądania. Ta jednak nie należy do śniącego, a do wspomnienia, które kala myśl yurei. Lepi się do jego egzystencji, palcami zaciskając się na skrawku materiału koszulki, ciągnąć ją przez ciało.
Gdy wiśnie nad Izają, w głowie szum. Ten kineskopowy, biały rozsypujący się wibracją na wypukłości odbiornika telewizyjnego. Ten, który przylega do opuszek palców natężeniem milionowych igiełek.
Najpierw trwa ciemność. Z tej rodzi się szum pubu, wypełnionego roześmianym tłumem. Hasegawa wbity w wysokie barowe krzesło, purpura obicia poduszki pod udami, mahoń wżynająca się w łydkę, kiedy nadgarstek zaparty na barowym kontuarze, a szmata barmana zbierająca rozlany alkohol.
— Zdarza się nawet najlepszym. Kolejny na mój koszt... — rozkoszne zagłębienie w policzkach powiększa się, kiedy kącik warg mknie ku fiołkowemu spojrzeniu, a dłoń rozlewa w dwie szklanki najpierw fireball, kolejno zapełniając braki w szkle jabłkowym sokiem, jako zwieńczenie dopełniając brzoskwiniowym likierem. Wszystko odbywa się w gładkości wprawy zwinnego ruchu, w kojącym, choć nonszalanckim uśmiechu. Zegar, ten wewnętrzny tyka, ale Koia nie da po siebie tego poznać. Jest częścią szarady, zagadki, której niedane jest jeszcze rozgryźć człowiekowi. — Za żywych, martwych i innych takich — krótki barytonowy śmiech zaciska się na krtani, barmana, gdy kryształ zapiera się z brzdękiem na linii kolczyków tkwiących w na dolnej wardze.
Hasegawa Izaya ubóstwia ten post.
|
|
marzec-kwiecień 2038 roku